Firavandel, elf Łucznik 5 Kręgu
Wolność… Nadzieja, która przerodziła się w pragnienie. Pragnienie, które z czasem ustąpiło miejsca obsesji, aby w końcu i ta musiała ugiąć się pod naporem bezsilności i bezmocy zrobienia czegokolwiek w celu odmienienia mojej egzystencji.
Moja historia zaczyna się w kaerze Ardanyan, ale żeby zrozumieć podejmowane przeze mnie wybory i obierane ścieżki muszę zacząć opowieść od wydarzeń, które miały miejsce wcześniej. Dla was, ludzi, dużo wcześniej… Dokładnie tuż przed samym Pogromem.
Mój ród wywodzi się ze Smoczej Puszczy, ale wraz z nastaniem władzy Alachii nie mogąc pogodzić się z jej decyzjami i podglądami, z żalem rozrywającym serce opuścili las, który od zawsze był ich domem. Po miesiącach wędrówki znaleźli w końcu dogodne miejsce do osiedlenia na północnym brzegu jeziora Pyros. Lecz niedane im było pozostać tam długo, przynajmniej patrząc z perspektywy elfów na upływający czas. W całej Barsawii coraz głośniej było o nadchodzącym pogromie i powstających kaerach mających ochronić Dawców Imion przed Horrorami. Wówczas mój ród staną przed wyborem: zostać i zginąć, czy znów udać się w podróż w poszukiwaniu schronienia? A decyzja nie była łatwa ze względu na mojego pradziada, Gravaren, który po opuszczeniu Puszczy Elfów żył w obsesyjnym przekonaniu o zdradzie Alachii, co przekładało się na brak zaufania do innych mieszkańców Barsawii. Ostatecznie, jako najstarszy z rodu, wymusił na reszcie pozostanie nad jeziorem, z dala od jakiejkolwiek cywilizacji. Jednak, Qillathe, jego żona i zarazem moja prababka, nie mogła pogodzić się z decyzją męża, szczególnie, że na dniach miało przyjść na świat ich wspólne dziecko. Sytuacja wymusiła na niej wymyślenie zdradliwego planu, który w rezultacie miał ocalić, chociaż część jej rodziny. Zgodnie z tradycją tuż przed narodzinami przyszłej matce mogły towarzyszyć jedynie akuszerka, którą ze względu na okoliczności została jej dalsza kuzynka, i dresner. Reszta rodziny wraz z ojcem dziecka oczekiwało w pozostałej części domostwa na narodziny potomka. Qillathe wybłagała pomoc od akuszerki obdarowywując ją wszystkim, co miała. I choć było tego niewiele, wystarczyło, by przekonać elfkę, która dostrzegła w tym szansę na przeżycie Pogromu. Gdy moja babka, przyszła na świat, cała i zdrowa, reszcie rodziny ogłoszono, że dziecko nie przeżyło porodu. Pogrążeni w smutku i żałobie bliscy, także mój pradziad, nie zorientowali się, że tak naprawdę akuszerka pod odsłona nocy wymknęła się z dopiero, co narodzonym dzieckiem. Zgodnie ze słowami mojej prababki miała udać się do Throalu, gdyż tylko o tym kaerze wieści dotarły nad brzegi jeziora Pyros.
Przedzieranie się przez dżunglę zajęło jej ponad tydzień i gdy stanęła na jej skraju, wycieńczona, brudna, z niemowlęciem w ramionach, wiedziała, że jeszcze daleka droga przed nią, a Pogrom coraz bliżej. Dotarłszy na szlak handlowy z rozmów kupców wywnioskowała, że pozostało jej mniej czasu niż myślała, a to, co jej zostało nie było wystarczające na dotarcie do Throalu przed zamknięciem bram i uniknięciem śmieci. Po dniu wędrówki na jej drodze pojawił się Ardanyan. W nim odnalazła schronienie dla siebie i mojej babki. Wraz z przekroczeniem jego bram wydała wyrok, słuszny i zarazem tragiczny, na mój ród. To właśnie tu narodziła się moja matka, ojciec, a w końcu i ja. W kaerze, który stał się więzieniem na wiele lat… zbyt wiele.
Sam się sobie nadziwić nie mogę, że od zawsze pragnę czegoś, co znam tylko z opowieści, które mojej babce, Taladriele, przekazała akuszerka. Ale jest tak, od kiedy zacząłem rozumieć otaczającą mnie rzeczywistość.
Mógłbym powiedzieć, że dzieciństwo minęło mi jak każdemu elfickiemu dziecku mieszkającemu w kaerze. Rodzice starali się wychowywać mnie zgodnie z tradycją, a raczej zgodnie z tym, co elfy przyniosły do kaeru i przetrwało w ich pamięci. Podczas Rytuału Nazwania otrzymałem imię Deireadh Dhu, co można rozumieć, jako Koniec Nocy. Mimo, że rodzice nie mieli nic przeciwko mieszkaniu w kaerze, również pragnęli końca Pogromu i życia w ciągłej niepewności jutra. Dlatego widzieli we mnie zwiastun końca nieszczęść.
Od najmłodszych lat, przez niepohamowane pragnienie wolności, przebywałem sam. Nie potrzebowałem przyjaciół. Zastępowały mi ich drzewa i inne rośliny, do pielęgnacji, których byłem przydzielony. To one znały moje sekrety, rozterki i marzenia. Dla innych mieszkańców kaeru praktycznie nie istniałem. Z cieniem stanowiliśmy jedność. To pozwoliło mi na doskonalenie sztuki obserwacji. Jedyną przyjemność sprawiały mi lekcje łucznictwa z moim ojcem, Chiredanem. Mimo, że był elfem wychowanym w kaerze znał się na tej sztuce jak nikt inny. Dziś zostały mi po nim, tak jak po reszcie mojej rodziny, tylko wspomnienia. Wszystko przez tajemniczą plagę panującą wśród elfów. Jednak zdążył mnie wychować i wprowadzić w dojrzałe życie.
Dobiegając do wieku dwudziestu lat dane mi było przejść, co prawda uproszczony i odarty z całej magii, Rytuał Przejścia. Tydzień wcześniej, przez cały dzień mogłem pić jedynie wodę, ale noc, która według tradycji powinna być spędzona w lesie, przespałem w sadzie. To była chyba najpiękniejsza noc w moim niewolniczym życiu. Jak głoszą legendy, sen, który śni się owej nocy, ma być proroctwem przyszłości.
Wspaniale było patrzeć na błękit nieba, szczególnie, że nigdy się go nie widziało. A najpiękniejszym elementem tego snu był majestatycznie szybujący gryf, który toczył zawzięty wyścig z mknącą złotą strzałą. Dane mi było to obserwować póki nie oślepiła mnie górująca nad wszystkim tarcza Słońca.
Następnego dnia pełen sił i nadziei zabrałem się do przygotowywania rytualnego przedmiotu. Działałem całkowicie poza swoją świadomością. Ostatni moment jak pamiętam to siedzenie pod jabłonią w sadzie i dzierżenie gałęzi drzewa bal’nesh i myśliwskiego noża. Późniejsze wydarzenie ulotniły się z mojej pamięci jakby pod wpływem ogarniającej pasji rzeźbienia. Jak się przekonałem, efekt pracy był zniewalający. Nie wierzyłem we własne zdolności, ale dowodem na ich posiadanie był miniaturowy łuk z drobnymi ornamentami. Obraz ten był pożywieniem dla ledwo tlącej się w sercu nadziei na wolność. W dniu dwudziestych urodzin przybrałem imię Fir’avandel i w ten sposób wkroczyłem na dorosłą ścieżkę. Początek jednego stał się w krótkim czasie końcem wszelkich marzeń i nadziei. Czekała na mnie jedynie szara, dosłownie, rzeczywistość.
Jako dorosły członek społeczności zobowiązany byłem do podjęcia się jakiegoś zajęcia na rzecz kaeru. Wiele ścieżek stało przede mną otworem, ale ja wiedziałem jedno – muszę szkolić to, w czym czuję się najlepiej – łucznictwo. Jedyną szansą na to było zaciągnięcie się do straży kaeru. Takie zajęcia miało dodatkowe korzyści, o których przekonałem się po przejściu wymagających siły i zwinności prób na strażnika. Bycie jednym z nich nakładało na mnie obowiązek dbania o porządek i bezpieczeństwo w całym Ardanyan, ale również dawało szerszą, choć ograniczoną, swobodę i podtrzymywało płomyk nadziei w moim sercu na wolność, co pozwalało mi nie oszaleć. Opuściłem Shal’Minar na rzecz Okoros, by być na każde wezwanie. Oddałem się temu zajęciu całkowicie, wypełniając każdy rozkaz, patrolując wyznaczone tereny byleby jak najdłużej, byle by nie myśleć. Każdą wolną chwilę poświęcałem na trening, doskonaliłem swoje ciało i umiejętności. Stawałem się bezmyślną maszyną. Co prawda z czasem przyszły zaszczyty i powolna wspinaczka w hierarchii strażników, ale nic dla mnie nie znaczyły. Najważniejsze było zajęcie czymś głowy.
Aż do chwili, gdy wszystko miało się odmienić. Rada ustanowiła wysłanie pierwszej ekspedycji poza bramy Ardanyan. Wolność była na wyciągnięcie ręki. Poszukiwano ochotników, przez co zacząłem ćwiczyć jeszcze wytrwalej, jeszcze więcej. Ograniczyłem nawet sen by pogodzić służbę z samodoskonaleniem się. Ale moje wysyłki poszły na marne. Przekonałem się, że w kaerze, w tajemnicy, żyło więcej takich jak ja. A może tylko mi się tak wydawało? Wybrana grupa śmiałków ruszyła w nieznane.
Jak się w niedługim czasie okazało, było gorzej niż myślano. Ekspedycja została wybita, przeżył jedynie jej przywódca i jedyną wieścią, jaką przyniósł, był Horror czający się za bramą. Dlaczego mnie nie wybrali? Gotów byłem na śmierć, która wydawała się lepszą perspektywą niż tkwienie w tym więzieniu bez nadziei na poprawę.
I wtedy mnie olśniło. Nadzieja jednak była. Skoro zorganizowano jedną ekspedycję to będą następne. To tylko kwestia czasu, gdy mieszkańcy Ardanyan kolejny raz będą próbowali odzyskać to, co utracili ich przodkowie. Wystarczyło czekać i doskonalić się. Osiągnąć szczyt możliwości, być lepszym od innych, tak by być pewnym kandydatem do wyjścia na powierzchnię. Ale teraz musiałem robić wszystko świadomie.
W ten sposób minęło pięćdziesiąt lat, gdy zaczęły pojawiać się kolejne zwiastuny następnej ekspedycji. Obudzenie się Obsydian, koniec okresu hibernacji T’skrangów. W ciągu minionego pół wieku osiągnąłem wiele. Z moim łukiem, który wyszedł spod ręki najlepszego zbrojmistrza w kaerze na wzór stworzonej przeze mnie miniatury, stałem się jednością. W straży otrzymałem stopień podoficera i własną brygadę. Wszystko było na dobrej drodze by się wydostać się z Ardanyan…
Moja historia zaczyna się w kaerze Ardanyan, ale żeby zrozumieć podejmowane przeze mnie wybory i obierane ścieżki muszę zacząć opowieść od wydarzeń, które miały miejsce wcześniej. Dla was, ludzi, dużo wcześniej… Dokładnie tuż przed samym Pogromem.
Mój ród wywodzi się ze Smoczej Puszczy, ale wraz z nastaniem władzy Alachii nie mogąc pogodzić się z jej decyzjami i podglądami, z żalem rozrywającym serce opuścili las, który od zawsze był ich domem. Po miesiącach wędrówki znaleźli w końcu dogodne miejsce do osiedlenia na północnym brzegu jeziora Pyros. Lecz niedane im było pozostać tam długo, przynajmniej patrząc z perspektywy elfów na upływający czas. W całej Barsawii coraz głośniej było o nadchodzącym pogromie i powstających kaerach mających ochronić Dawców Imion przed Horrorami. Wówczas mój ród staną przed wyborem: zostać i zginąć, czy znów udać się w podróż w poszukiwaniu schronienia? A decyzja nie była łatwa ze względu na mojego pradziada, Gravaren, który po opuszczeniu Puszczy Elfów żył w obsesyjnym przekonaniu o zdradzie Alachii, co przekładało się na brak zaufania do innych mieszkańców Barsawii. Ostatecznie, jako najstarszy z rodu, wymusił na reszcie pozostanie nad jeziorem, z dala od jakiejkolwiek cywilizacji. Jednak, Qillathe, jego żona i zarazem moja prababka, nie mogła pogodzić się z decyzją męża, szczególnie, że na dniach miało przyjść na świat ich wspólne dziecko. Sytuacja wymusiła na niej wymyślenie zdradliwego planu, który w rezultacie miał ocalić, chociaż część jej rodziny. Zgodnie z tradycją tuż przed narodzinami przyszłej matce mogły towarzyszyć jedynie akuszerka, którą ze względu na okoliczności została jej dalsza kuzynka, i dresner. Reszta rodziny wraz z ojcem dziecka oczekiwało w pozostałej części domostwa na narodziny potomka. Qillathe wybłagała pomoc od akuszerki obdarowywując ją wszystkim, co miała. I choć było tego niewiele, wystarczyło, by przekonać elfkę, która dostrzegła w tym szansę na przeżycie Pogromu. Gdy moja babka, przyszła na świat, cała i zdrowa, reszcie rodziny ogłoszono, że dziecko nie przeżyło porodu. Pogrążeni w smutku i żałobie bliscy, także mój pradziad, nie zorientowali się, że tak naprawdę akuszerka pod odsłona nocy wymknęła się z dopiero, co narodzonym dzieckiem. Zgodnie ze słowami mojej prababki miała udać się do Throalu, gdyż tylko o tym kaerze wieści dotarły nad brzegi jeziora Pyros.
Przedzieranie się przez dżunglę zajęło jej ponad tydzień i gdy stanęła na jej skraju, wycieńczona, brudna, z niemowlęciem w ramionach, wiedziała, że jeszcze daleka droga przed nią, a Pogrom coraz bliżej. Dotarłszy na szlak handlowy z rozmów kupców wywnioskowała, że pozostało jej mniej czasu niż myślała, a to, co jej zostało nie było wystarczające na dotarcie do Throalu przed zamknięciem bram i uniknięciem śmieci. Po dniu wędrówki na jej drodze pojawił się Ardanyan. W nim odnalazła schronienie dla siebie i mojej babki. Wraz z przekroczeniem jego bram wydała wyrok, słuszny i zarazem tragiczny, na mój ród. To właśnie tu narodziła się moja matka, ojciec, a w końcu i ja. W kaerze, który stał się więzieniem na wiele lat… zbyt wiele.
Sam się sobie nadziwić nie mogę, że od zawsze pragnę czegoś, co znam tylko z opowieści, które mojej babce, Taladriele, przekazała akuszerka. Ale jest tak, od kiedy zacząłem rozumieć otaczającą mnie rzeczywistość.
Mógłbym powiedzieć, że dzieciństwo minęło mi jak każdemu elfickiemu dziecku mieszkającemu w kaerze. Rodzice starali się wychowywać mnie zgodnie z tradycją, a raczej zgodnie z tym, co elfy przyniosły do kaeru i przetrwało w ich pamięci. Podczas Rytuału Nazwania otrzymałem imię Deireadh Dhu, co można rozumieć, jako Koniec Nocy. Mimo, że rodzice nie mieli nic przeciwko mieszkaniu w kaerze, również pragnęli końca Pogromu i życia w ciągłej niepewności jutra. Dlatego widzieli we mnie zwiastun końca nieszczęść.
Od najmłodszych lat, przez niepohamowane pragnienie wolności, przebywałem sam. Nie potrzebowałem przyjaciół. Zastępowały mi ich drzewa i inne rośliny, do pielęgnacji, których byłem przydzielony. To one znały moje sekrety, rozterki i marzenia. Dla innych mieszkańców kaeru praktycznie nie istniałem. Z cieniem stanowiliśmy jedność. To pozwoliło mi na doskonalenie sztuki obserwacji. Jedyną przyjemność sprawiały mi lekcje łucznictwa z moim ojcem, Chiredanem. Mimo, że był elfem wychowanym w kaerze znał się na tej sztuce jak nikt inny. Dziś zostały mi po nim, tak jak po reszcie mojej rodziny, tylko wspomnienia. Wszystko przez tajemniczą plagę panującą wśród elfów. Jednak zdążył mnie wychować i wprowadzić w dojrzałe życie.
Dobiegając do wieku dwudziestu lat dane mi było przejść, co prawda uproszczony i odarty z całej magii, Rytuał Przejścia. Tydzień wcześniej, przez cały dzień mogłem pić jedynie wodę, ale noc, która według tradycji powinna być spędzona w lesie, przespałem w sadzie. To była chyba najpiękniejsza noc w moim niewolniczym życiu. Jak głoszą legendy, sen, który śni się owej nocy, ma być proroctwem przyszłości.
Wspaniale było patrzeć na błękit nieba, szczególnie, że nigdy się go nie widziało. A najpiękniejszym elementem tego snu był majestatycznie szybujący gryf, który toczył zawzięty wyścig z mknącą złotą strzałą. Dane mi było to obserwować póki nie oślepiła mnie górująca nad wszystkim tarcza Słońca.
Następnego dnia pełen sił i nadziei zabrałem się do przygotowywania rytualnego przedmiotu. Działałem całkowicie poza swoją świadomością. Ostatni moment jak pamiętam to siedzenie pod jabłonią w sadzie i dzierżenie gałęzi drzewa bal’nesh i myśliwskiego noża. Późniejsze wydarzenie ulotniły się z mojej pamięci jakby pod wpływem ogarniającej pasji rzeźbienia. Jak się przekonałem, efekt pracy był zniewalający. Nie wierzyłem we własne zdolności, ale dowodem na ich posiadanie był miniaturowy łuk z drobnymi ornamentami. Obraz ten był pożywieniem dla ledwo tlącej się w sercu nadziei na wolność. W dniu dwudziestych urodzin przybrałem imię Fir’avandel i w ten sposób wkroczyłem na dorosłą ścieżkę. Początek jednego stał się w krótkim czasie końcem wszelkich marzeń i nadziei. Czekała na mnie jedynie szara, dosłownie, rzeczywistość.
Jako dorosły członek społeczności zobowiązany byłem do podjęcia się jakiegoś zajęcia na rzecz kaeru. Wiele ścieżek stało przede mną otworem, ale ja wiedziałem jedno – muszę szkolić to, w czym czuję się najlepiej – łucznictwo. Jedyną szansą na to było zaciągnięcie się do straży kaeru. Takie zajęcia miało dodatkowe korzyści, o których przekonałem się po przejściu wymagających siły i zwinności prób na strażnika. Bycie jednym z nich nakładało na mnie obowiązek dbania o porządek i bezpieczeństwo w całym Ardanyan, ale również dawało szerszą, choć ograniczoną, swobodę i podtrzymywało płomyk nadziei w moim sercu na wolność, co pozwalało mi nie oszaleć. Opuściłem Shal’Minar na rzecz Okoros, by być na każde wezwanie. Oddałem się temu zajęciu całkowicie, wypełniając każdy rozkaz, patrolując wyznaczone tereny byleby jak najdłużej, byle by nie myśleć. Każdą wolną chwilę poświęcałem na trening, doskonaliłem swoje ciało i umiejętności. Stawałem się bezmyślną maszyną. Co prawda z czasem przyszły zaszczyty i powolna wspinaczka w hierarchii strażników, ale nic dla mnie nie znaczyły. Najważniejsze było zajęcie czymś głowy.
Aż do chwili, gdy wszystko miało się odmienić. Rada ustanowiła wysłanie pierwszej ekspedycji poza bramy Ardanyan. Wolność była na wyciągnięcie ręki. Poszukiwano ochotników, przez co zacząłem ćwiczyć jeszcze wytrwalej, jeszcze więcej. Ograniczyłem nawet sen by pogodzić służbę z samodoskonaleniem się. Ale moje wysyłki poszły na marne. Przekonałem się, że w kaerze, w tajemnicy, żyło więcej takich jak ja. A może tylko mi się tak wydawało? Wybrana grupa śmiałków ruszyła w nieznane.
Jak się w niedługim czasie okazało, było gorzej niż myślano. Ekspedycja została wybita, przeżył jedynie jej przywódca i jedyną wieścią, jaką przyniósł, był Horror czający się za bramą. Dlaczego mnie nie wybrali? Gotów byłem na śmierć, która wydawała się lepszą perspektywą niż tkwienie w tym więzieniu bez nadziei na poprawę.
I wtedy mnie olśniło. Nadzieja jednak była. Skoro zorganizowano jedną ekspedycję to będą następne. To tylko kwestia czasu, gdy mieszkańcy Ardanyan kolejny raz będą próbowali odzyskać to, co utracili ich przodkowie. Wystarczyło czekać i doskonalić się. Osiągnąć szczyt możliwości, być lepszym od innych, tak by być pewnym kandydatem do wyjścia na powierzchnię. Ale teraz musiałem robić wszystko świadomie.
W ten sposób minęło pięćdziesiąt lat, gdy zaczęły pojawiać się kolejne zwiastuny następnej ekspedycji. Obudzenie się Obsydian, koniec okresu hibernacji T’skrangów. W ciągu minionego pół wieku osiągnąłem wiele. Z moim łukiem, który wyszedł spod ręki najlepszego zbrojmistrza w kaerze na wzór stworzonej przeze mnie miniatury, stałem się jednością. W straży otrzymałem stopień podoficera i własną brygadę. Wszystko było na dobrej drodze by się wydostać się z Ardanyan…